Jak zapamiętać życie bez pomocy AI? „Gównowacenie” internetu i wartość relacji

3 godzin temu
Zdjęcie: Tłum


Jak długo można eksploatować klientów i własne, „zgównowacone” produkty cyfrowe? Zdaniem twórcy tego pojęcia, Cory’ego Doctorowa, aż do śmierci.

Już w XVI wieku Mikołaj Kopernik sformułował ekonomiczne prawo, głoszące, iż gorszy pieniądz wypiera lepszy. Dziś okazuje się ono aktualne w świecie nowych technologii, o których Kopernik choćby nie śnił.

Zauważyliście, iż ostatnio coraz trudniej znaleźć „coś” – to coś, czego w danym momencie potrzebujemy – w internecie? Że wyszukiwarki podrzucają nam już nie tylko masę sponsorowanych wyników, ale także AI-owe bzdurne odpowiedzi. A na dodatek nas śledzą (od czego oczywiście są wyjątki w postaci mniej komercyjnych alternatyw).

Podobnie na, niektórych przynajmniej, platformach społecznościowych: coraz rzadziej widzę tam wieści z życia moich znajomych – a przecież właśnie, żeby zobaczyć, co u nich słychać, założyłam sobie na tych platformach konto. W większości wyświetlają mi się za to informacje z profili, których ani nie polubiłam, ani mnie one nie interesują; z grup, do których „może chcę dołączyć” (nie chcę); reklamy rzeczy, których nie zamierzam kupić oraz posty tych dwóch koleżanek, u których kiedyś coś polubiłam, więc algorytm uznał, iż od dziś zostały moimi najlepszymi przyjaciółkami.

WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu

Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.

Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram

Dodając do tego algorytmy, które ograniczają widoczność postów zawierających linki do treści spoza platformy (na przykład do tekstów z portalu Więź.pl!), wszystko to razem sprawia, iż coś interesującego i wartościowego znajduję w social mediach coraz rzadziej. A często, gdy chcę sprawdzić coś konkretnego, wchodzę bezpośrednio na dane konto, a nie scrolluję newsfeed.

Brzmi znajomo? To wszystko właśnie przykłady „gównowacenia” (ang. enshittification), pojęcia, które ukuł Cory Doctorow już w 2022 r. Kanadyjski pisarz, dziennikarz i bloger wymyślił je, by opisać zjawisko znane dziś wszystkim chyba użytkownikom sieci: usługi i produkty mają coraz gorszą jakość. Jak długo można tak eksploatować klientów i własne produkty cyfrowe? Zdaniem Doctorowa: aż do śmierci. Wytworów oczywiście.

„Oh no! Anyway…”

Dlaczego firmy robią to własnym produktom? Oczywiście z chęci zysku – najwyższej wartości w „kodeksie moralnym” big techów. To dlatego wyszukiwarki najpierw wprowadziły do swoich wyników sponsorowane linki, a potem całe, skonstruowane już z pomocą niezwykle energochłonnej i nieekologicznej technologii, odpowiedzi AI na nasze pytania. To dlatego media społecznościowe promują posty, które utrzymują ruch użytkowników na platformie, nie pozwalając mu uciec na wolność (poza nią).

Kapitałem jest tu bowiem nasza uwaga i czas spędzony na danej platformie. Co medium społecznościowemu z popularnego posta, skoro jego głównym efektem będzie przekierowywanie użytkowników na stronę tygodnika, na której mogą oni przeczytać jakiś tekst w całości? Lepiej dla platformy, jeżeli całość tekstu będzie zamieszczona na niej, a jeszcze lepiej – gdy będzie odsyłała do kolejnego profilu na niej, zatrzymując użytkownika jak najdłużej. Idealnie: kiedy odeśle do filmiku, po którym automatycznie włączy się kolejny, i kolejny, i kolejny.

Co wyszukiwarce po tym, iż w ułamku sekundy znajdzie dla nas podstronę urzędu, dotyczącą załatwiania jakiejś formalności? Lepiej, gdy AI opisze dla nas krok po kroku całą procedurę, a do tego dołoży linki (oczywiście opłacone przez biznes) do (płatnych już dla użytkowników) usług, z których mogą przy okazji skorzystać.

Pamiętam obietnice, jakie dawał internet, i nadzieje z nim związane. Zbierzemy w jednym miejscu, skatalogujemy i zyskamy łatwy dostęp do całej światowej wiedzy. Zyskamy możliwość kontaktu z dawnymi znajomymi, których nie widzieliśmy od czasów podstawówki czy z rodziną, która wyemigrowała na drugi koniec świata

Katarzyna Nowak

Udostępnij tekst
Facebook
Twitter

A iż wykorzystuje przy tym, nie płacąc, zasoby wytworzone ciężką pracą kogoś innego (w tym przypadku pracowników urzędu, na którego stronę użytkownik wyszukiwarki może nigdy nie trafić)? Cóż, to cena, jaką wielcy gracze cyfrowi są gotowi zapłacić. Że ruch na stronach wydawców, na portalach informacyjnych czy publicystycznych katastrofalnie maleje, gdy tymczasem technologiczni giganci, wykorzystujący za darmo ich artykuły i informacje, bogacą się? Podejrzewam, iż ich reakcja przypomina tę z popularnego mema z Jeremym Clarksonem: „Oh no! Anyway…”. Czyli udawany żal, po którym zaraz wracają do business as usual.

„Terms and conditions”? A komu to potrzebne? A dlaczego?

Czasem zabiegi big techów idą w nieco inną, również świetnie znaną nam, użytkownikom, stronę. „Korzystanie z naszej aplikacji, platformy, strony streamingowej jest za darmo” – deklarują. „Ale jeżeli nie chcesz oglądać reklam, chciałbyś mieć nieograniczony dostęp do naszych treści czy do funkcji aplikacji – musisz zapłacić”.

Jestem tak stara, iż pamiętam obietnice, jakie dawał internet – i nadzieje z nim związane. Zbierzemy w jednym miejscu, skatalogujemy i zyskamy łatwy dostęp do całej światowej wiedzy. Zyskamy możliwość kontaktu z dawnymi znajomymi, których nie widzieliśmy od czasów podstawówki czy z rodziną, która wyemigrowała na drugi koniec świata.

Będziemy mogli upublicznić efekty naszej pracy – naukowej, artystycznej czy wszelkiej innej – każdemu i być może ktoś nas dostrzeże i doceni, bo dostępu do tworzenia: wydania płyty, stworzenia grafiki, napisania artykułu, nie będą zazdrośnie strzegły ani gildie czy cechy, ani instytucje sprawdzające wykształcenie, ani wielkie korporacje (np. wytwórnie płytowe).

Tymczasem żyjemy dziś w świecie, w którym walutą jest nasza uwaga, sterowana przez algorytmy i wykorzystywana do monetyzacji treści, a nie ukierunkowywana na – przepraszam za górnolotność – prawdę, wiedzę, piękno czy wartość międzyludzkich relacji.

Dlaczego big techy to robią? Bo mogą. Ponieważ są oligopolistami, a my, zwykli użytkownicy, jesteśmy od nich uzależnieni: nie założymy nowego Facebooka, nie znajdziemy analogowo adresu podstrony urzędu, na której są opublikowane potrzebne nam formularze, a kupienie pojedynczego filmu lub płyty z muzyką jest dużo droższe niż dostęp do serwisu streamingowego. No i musielibyśmy mieć w domu odtwarzacz.

Jednocześnie nasze prawa, wynikające z umów, które zawarliśmy z big techami jako użytkownicy, są dla nas jako jednostek nieco iluzoryczne. Prawie nikt nie czyta Terms and Conditions. A nawet, gdyby przeczytał, pewnie kilka by zrozumiał. A nawet, jeżeli jest prawnikiem i je rozumie, trudno będzie mu iść do sądu i stanąć w szranki z wielką korporacją, by wywalczyć korzystne dla siebie zmiany. Korporacja dysponuje bowiem całymi zespołami prawników i nieograniczonymi – w porównaniu z jednostką – zasobami czasowymi i finansowymi w batalii o swoje racje.

Promocja!
  • Ks. Jan Kaczkowski
  • Katarzyna Jabłońska

Żyć aż do końca

39,92 49,90
Do koszyka
Książka – 39,92 49,90 E-book – 35,92 44,91

Zatem, gdybyśmy choćby wszystko przeczytali, zrozumieli i stwierdzili, iż umowa jest dla nas niekorzystna, to co możemy zrobić? Co najwyżej całkowicie zrezygnować z korzystania z danej platformy. Koło się zamyka.

Świat cyfrowy to sprawa realnego życia (i śmierci)

A to dopiero – tak! – początek możliwych kłopotów. Jeden z odcinków najnowszego, siódmego sezonu dystopijnego serialu „Black Mirror” – nomen omen pod tytułem „Zwyczajni ludzie” – przedstawia dramat pewnego przeciętnego małżeństwa w średnim wieku. Ona jest nauczycielką, on spawaczem. W przyszłości chcieliby mieć dziecko. Są razem szczęśliwi.

Nagle spotyka ich tragedia: okazuje się, iż żona wymaga pilnej operacji mózgu. Lekarze nie mogą jej pomóc. Polecają jednak ofertę nowego technologicznego startupu, którego przedstawicielka bardzo gwałtownie pojawia się w szpitalu. Nowa technologia może uratować życie kobiety – wystarczy tylko co miesiąc opłacać subskrypcję; startup bierze na siebie koszty operacji. Życie obojga wydaje się uratowane.

Z czasem coś zaczyna być nie tak. Kobieta musi spać coraz dłużej, bo w tym czasie jej mózg wykorzystuje firma. W najmniej odpowiednich momentach zaczyna wyrzucać z siebie komunikaty reklamowe. Czuje się coraz gorzej. Rada? Musi zmienić swój pakiet z Common na Plus; za jakiś czas okaże się zaś, iż warto awansować na poziom Premium, bo „Plus to teraz Standard”, jak tłumaczy jej przedstawicielka startupu. A wszystko to podlane jest sosem korporacyjnej nowomowy, w której podnoszenie ceny i korekta warunków umowy na niekorzyść klienta są mu prezentowane jako „bycie częścią ekscytującej zmiany”.

Że małżonkowie nie mają na to pieniędzy? Muszą sobie jakoś poradzić, bo za wypluwanie reklamowych komunikatów do dzieci szkoła grozi nauczycielce zwolnieniem z pracy. Tak zaczyna się tragedia ludzi, którzy najpierw nie mieli realnego wyboru, czy skorzystać z usługi, a potem nie mieli wpływu na kształt umowy, która stawała się dla nich coraz mniej korzystna – i kosztowała coraz więcej.

Tu chodziło o życie – powie ktoś; sytuacja większości użytkowników internetu czy najróżniejszych aplikacji nie jest dziś tak dramatyczna. Jednak czy również w przypadku nas wszystkich nie chodzi o życie: codzienne funkcjonowanie, naszą uwagę, nasz czas, naszą pracę i rozrywkę?

Być ciałem i głową w jednym miejscu

A jednak możemy coś z tym zrobić: i to na bardzo różnych poziomach. Po pierwsze, apelować do naszych posłów i europosłów – bo Unia Europejska, a czasem również pojedyncze państwa narodowe, to w tej chwili bodaj największa siła w naszej części świata zdolna narzucić przynajmniej pewne ograniczenia (nie tylko cyfrowym) gigantom.

Po drugie, regularnie korzystać ze sprawdzonych źródeł informacji, czyli z wartościowych, zaufanych portali. Czytać teksty w całości na ich stronach. Słuchać ich podcastów. Czytać czasopisma i książki – papierowe lub na czytnikach – ale nie zapośredniczone przez inne technologiczne narzędzia (media społecznościowe, AI).

I wreszcie: spędzać z innymi ludźmi czas na żywo. Korzystać z tu i teraz. Spacerując po lesie, być – nie tylko ciałem, ale też głową – w lesie (a nie „siedzieć w telefonie”); na imprezie czy na koncercie uczestniczyć w nich całym sobą zamiast skupiać się na ich nagrywaniu komórką. Tracić (a adekwatnie: zyskiwać) czas z przyjaciółmi, rodziną, Bogiem, telefon czy komputer, mając w tym czasie odłożony w innym pokoju. Rozmawiać, patrzeć sobie w oczy, a choćby kłócić się.

Przeżywać i zapamiętywać własne życie, zanim ockniemy się ze świadomością, iż byliśmy tak pochłonięci przez wirtualną rzeczywistość, iż teraz musimy poprosić narzędzie AI: „Hej, streść mi, proszę, ostatnie 10 lat mojego życia”. Zanim zorientujemy się, iż wraz z internetem „zgównowaciało” nasze życie. Przypominając z przymrużeniem oka intuicję Doctorova: jakość nie przestaje się pogarszać – aż do śmierci.

Przeczytaj też: W pułapce porównań. Dlaczego media społecznościowe wpływają na naszą samoocenę?

Idź do oryginalnego materiału