Wielkie platformy cyfrowe są niechętne do współpracy z UE i podkreślają, iż walka z dezinformacją im się nie opłaca – mówi Aleksandra Wójtowicz, analityczka Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych.
Dezinformacja stała się jednym z kluczowych zagrożeń dla demokracji w Europie. Wpływa na wybory, polaryzuje społeczeństwa, osłabia zaufanie do instytucji i sprzyja zewnętrznym wpływom – zwłaszcza ze strony Rosji. Nic dziwnego, iż walka z tym zjawiskiem została wpisana w priorytety w trakcie polskiej prezydencji w Radzie UE.
Ale czy rzeczywiście jesteśmy dziś lepiej chronieni niż kilka miesięcy temu? Czy Unia Europejska ma skuteczne narzędzia, by przeciwdziałać dezinformacji, skoro nie może – i nie chce – ingerować bezpośrednio w treści zamieszczane w sieci? Gdzie przebiega granica między ochroną debaty publicznej a wolnością słowa? I wreszcie: jaką rolę odegrała Polska w tych działaniach – czy był to realny wkład w bezpieczeństwo informacyjne Wspólnoty, czy raczej ograniczono się do deklaracji?
O tym, co udało się osiągnąć, a co pozostało jedynie postulatem – rozmawiamy z Aleksandrą Wójtowicz, analityczką Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych ds. cyfrowych.
Wojciech Albert Łobodziński: Jednym z celów polskiej prezydencji była walka z dezinformacją na poziomie europejskim. Widzieliśmy jej przejawy podczas wyborów w Polsce, ale zjawisko to dotyczy każdego państwa członkowskiego. Czy Unia Europejska w ogóle dysponuje narzędziami, które pozwalają skutecznie przeciwdziałać dezinformacji?
Aleksandra Wójtowicz: Tak, Unia Europejska ma narzędzia do walki z dezinformacją. Trzeba jednak od razu wyjaśnić, co dokładnie rozumiemy przez tę walkę. Oczywiście Unia nie posiada i nie będzie posiadać narzędzi pozwalających jej bezpośrednio usuwać treści z platform cyfrowych. To byłoby nierealne i nikt tego od niej nie oczekuje.

WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu
Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.
Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram
UE dysponuje natomiast zarówno instrumentami regulacyjnymi, jak i komunikacyjnymi czy koordynacyjnymi, które mogą znacząco ułatwiać przeciwdziałanie dezinformacji. Wśród tych pierwszych warto wymienić akt o usługach cyfrowych (DSA), który został ostatnio ostro skrytykowany przez amerykańską Izbę Reprezentantów. Komisja Sądownictwa opublikowała wstępny raport, w którym określa DSA mianem zagranicznej cenzury, co jest oczywiście niesłuszne, ale pokazuje napięcia wokół tego typu regulacji.
Z czym w takim razie wiąże się to rozwiązanie?
– DSA zobowiązuje platformy cyfrowe do przeciwdziałania tzw. ryzykom systemowym, wśród których wymienia się m.in. dezinformację wyborczą – czyli treści wprowadzające w błąd w kontekście procesów wyborczych. To jedno z kluczowych narzędzi.
Drugim mechanizmem są kodeksy dobrych praktyk, podpisywane w tej chwili również w kontekście sztucznej inteligencji. W ich ramach platformy współpracują z Komisją Europejską i innymi interesariuszami w celu skuteczniejszego reagowania na zjawiska takie jak mowa nienawiści czy dezinformacja. To pozwala usprawniać działania, np. w zakresie szybszego usuwania treści niezgodnych z regulaminem.
Trzecim obszarem jest koordynacja. To kluczowa sprawa, ponieważ dezinformacja nie zna granic. Skuteczne przeciwdziałanie wymaga ścisłej współpracy między państwami członkowskimi i instytucjami unijnymi. I wreszcie komunikacja. Chodzi nie tylko o reagowanie, ale też o tworzenie spójnych narracji, rozpoznawanie źródeł dezinformacji (np. rosyjskich), odróżnianie ich od dezinformacji wewnętrznej i budowanie zrozumienia dla tego zjawiska w społeczeństwie.
Podsumowując, Unia ma możliwości, by w tym zakresie działać. Czy jednak polska prezydencja osiągnęła spektakularne sukcesy w walce z dezinformacją? Moim zdaniem nie. Choć Polska rzeczywiście może pochwalić się pewnymi osiągnięciami w sferze cyfrowej, to kwestie związane z dezinformacją nie były szczególnie eksponowane.
Pojawiały się one w warstwie narracyjnej – w wystąpieniach wicepremiera Gawkowskiego i innych przedstawicieli rządu – ale nie przełożyło się to na konkretne decyzje polityczne. Wręcz przeciwnie, Polska opowiadała się raczej za dialogiem z platformami cyfrowymi, czasem w sposób bardzo uległy wobec ich interesów.
A jak na tym tle wyglądają możliwości państw członkowskich? Czy istnieją inicjatywy, które mogłyby posłużyć za wzór na poziomie unijnym?
– To wszystko zależy od konkretnego państwa. Trzeba pamiętać, iż w sytuacji braku jednolitej regulacji dotyczącej stricte dezinformacji, problem ten rozwiązuje się na podstawie już istniejących przepisów. Przykładowo, również w Polsce – mimo braku przepisów skupionych bezpośrednio na walce z dezinformacją – możliwe jest podejmowanie działań prawnych, jeżeli ktoś jest regularnie pomawiany w internecie. Istnieją wówczas narzędzia, które pozwalają zidentyfikować sprawcę lub sprawczynię i podjąć kroki prawne zarówno na gruncie prawa karnego, jak i cywilnego.
Jednym z najbardziej znanych tego typu przypadków w Polsce są pozwy wytaczane przez Jakuba Wiecha wobec właścicieli anonimowych kont w mediach społecznościowych, które go pomawiały. Te same konta rozpowszechniały także treści dezinformacyjne. Chodziło o profile zaangażowane wcześniej w szerzenie teorii spiskowych na temat pandemii COVID-19, później wojny w Ukrainie, a ostatnio zmian klimatu. Z tego, co wiadomo, konta te zostały zidentyfikowane, a osoby odpowiedzialne za ich prowadzenie musiała przeprosić na mocy wyroku sądowego. Zasądzono też odszkodowanie, a w niektórych przypadkach choćby karę ograniczenia wolności.

Ochrona przed dezinformacją nie może odbywać się kosztem podstawowych wolności obywatelskich. Anonimowość w sieci jest ważna
Aleksandra Wójtowicz
Podobne możliwości istnieją w innych państwach członkowskich. Niemniej jednak to właśnie poziom unijny jest kluczowy, ponieważ dzisiejsza dezinformacja to zjawisko ściśle związane z działalnością wielkich platform społecznościowych – tzw. Very Large Online Platforms (VLOP), zdefiniowanych w DSA. Regulowanie tych platform wyłącznie na poziomie krajowym jest zawsze jakimś krokiem naprzód, ale jego skuteczność bywa ograniczona. Wynika to z faktu, iż globalne korporacje mają tendencję do „uciekania” tam, gdzie przepisy są najłagodniejsze.
To znaczy?
– Dobrym przykładem jest Facebook, którego europejska siedziba znajduje się w Irlandii – głównie ze względów podatkowych. To samo dotyczy regulacji dotyczących treści czy moderacji – platformy naturalnie lokują się tam, gdzie presja regulacyjna jest najmniejsza. Dlatego właśnie regulacje na poziomie unijnym mają najważniejsze znaczenie – są bardziej skuteczne niż działania poszczególnych państw.
W debacie internetowej pojawiają się pomysły na przykład połączenia kont społecznościowych z systemami weryfikacyjnymi w rodzaju mObywatela. Czy na poziomie europejskim lub krajowym pojawiają się jakiekolwiek konkretne propozycje prawne, by pójść w tym kierunku?
– To zależy. Unia Europejska pracuje w tej chwili nad rozwiązaniem o nazwie EUID, czyli tzw. European Union Digital Wallet – cyfrowym portfelem tożsamości. Ma to być forma cyfrowej identyfikacji dostępna online. W teorii, jeżeli ten system zostałby źle zaprojektowany lub zaimplementowany, mógłby w przyszłości prowadzić do ograniczenia anonimowości w sieci. Jednak – z tego, co rozumiem – nie taki jest jego cel. Głównym założeniem EUID jest zwiększenie interoperacyjności usług publicznych w całej Unii, czyli umożliwienie korzystania z krajowych rozwiązań – takich jak mObywatel – także poza granicami danego państwa.
Obecnie cyfrowe dowody tożsamości, jak wspomniany mObywatel, działają jedynie w granicach kraju. W Polsce mObywatel funkcjonuje jako dowód osobisty, ale po przekroczeniu granicy staje się de facto zrzutem ekranu – lokalnie rozpoznawalnym, ale nieuznawanym przez inne państwa członkowskie. EUID ma zatem umożliwić uznawanie tych tożsamości na terenie całej Unii Europejskiej. Nie chodzi tu więc o zniesienie anonimowości użytkowników w sieci.

- Wiesław Dawidowski OSA
- Damian Jankowski
Leon XIV. Papież na niespokojne czasy
Warto przy tym zaznaczyć, iż w pewnym sensie nikt w internecie nie jest naprawdę anonimowy. Dzięki narzędziom OSINT-owym (ang. open source intelligence – wywiad z otwartych źródeł), a także przy wsparciu prawników, policji czy choćby prywatnych detektywów, często można ustalić, kto stoi za danym kontem. Tak było w głośnych przypadkach w Polsce – chociażby w sprawie konta „Pablo Morales” czy anonimowych hejterów Jakuba Wiecha.
Z drugiej strony pojawia się narracja, która wskazuje na to, iż sama możliwość korzystania z internetu w sposób anonimowy, to nasze prawo.
– Ochrona przed dezinformacją nie może odbywać się kosztem podstawowych wolności obywatelskich. Anonimowość w sieci jest ważna m.in. dla obrońców praw człowieka, aktywistów i innych osób działających w warunkach zagrożenia. Dlatego w tej chwili nie ma – i nie powinno być – regulacji wymierzonych bezpośrednio w anonimowość jako taką.
Problem dezinformacji w kontekście anonimowości dotyczy przede wszystkim współpracy z platformami cyfrowymi. Chodzi tu nie o pojedyncze anonimowe osoby, ale o zorganizowane sieci fałszywych kont, będące częścią profesjonalnych operacji informacyjnych – jak np. te przypisywane zorganizowanym projektom dezinformacyjnym typu Doppelgänger czy Overload, które działają na zlecenie obcych służb, najczęściej rosyjskich. W takim przypadku problemem nie jest anonimowość użytkownika, ale to, kto stoi za całą infrastrukturą takich operacji.
Dlatego najważniejsze jest, by platformy same angażowały się w identyfikowanie i neutralizowanie takich sieci – np. poprzez śledztwa zmierzające do ustalenia podmiotu odpowiedzialnego za stworzenie i obsługę setek czy tysięcy kont. To zupełnie inna kwestia niż przypadkowy użytkownik, który anonimowo zamieszcza pojedynczy wpis. Chodzi po prostu o rozróżnienie skali i natury problemu.
Czy platformy cyfrowe w ogóle chcą współpracować z państwami europejskimi w walce z dezinformacją?
– Szczerze mówiąc, nie. Platformy są w tej chwili raczej niechętne do współpracy.
Skąd wynika ta niechęć?
– Po pierwsze to zwyczajnie nie leży w ich interesie. Po drugie czują się w tej chwili chronione przez sytuację polityczną w Stanach Zjednoczonych. Prezydent Trump i wiceprezydent J.D. Vance otwarcie wspierają ideę pełnej swobody dla platform – postrzegają ją wręcz jako strategiczny interes USA. W takim otoczeniu politycznym firmy te mogą sobie pozwolić na brak zaangażowania w walkę z dezinformacją – zwłaszcza z tą o charakterze systemowym.
Big techy nie chcą być stawiane przed obowiązkami, które niosą ze sobą realne koszty i ryzyko kar, a sytuacja polityczna w USA im sprzyja. Robią więc wszystko, by ograniczyć zakres regulacji albo całkowicie je zablokować
Aleksandra Wójtowicz
Co więcej, platformy konsekwentnie budują narrację, iż przeciwdziałanie dezinformacji im się nie opłaca.
W jakim sensie im się to nie opłaca?
– Chodzi głównie o koszty. Skuteczna moderacja treści wymaga zatrudnienia dużych zespołów ludzi, którzy wykonują bardzo trudną i obciążającą psychicznie pracę. Często są to pracownicy z firm outsourcingowych, takich jak Accenture, pracujący za niskie stawki. To oni mają do czynienia z najbardziej drastycznymi materiałami – od treści pedofilskich po brutalną przemoc.
Żeby skutecznie moderować mowę nienawiści, nawoływanie do przemocy czy dezinformację pochodzącą z operacji informacyjnych, potrzebne są dobrze opłacane, wyspecjalizowane zespoły z odpowiednim wsparciem psychologicznym.
Platformy mają wprawdzie takie zespoły, ale są one zbyt małe. w tej chwili widać raczej tendencję do ich redukowania niż wzmacniania. A to oznacza, iż skuteczne działania kosztują – i wymagają większego wysiłku organizacyjnego.
Dochodzi jeszcze kwestia regulacji. DSA uznaje dezinformację za tzw. ryzyko systemowe, wobec którego platformy mają obowiązek reagować. jeżeli tego nie robią, mogą zostać ukarane. Na razie Komisja Europejska nakłada niewielkie grzywny, ale zgodnie z przepisami może wymierzyć kary sięgające kilku procent globalnego obrotu danej firmy – a to już są naprawdę poważne kwoty.
Dlatego platformy intensywnie lobbują przeciwko europejskim regulacjom – próbując je osłabić lub całkowicie zablokować.
Niemniej jednak rynek europejski jest dla nich bardzo istotny.
– Unia Europejska to jeden z kluczowych rynków. Niektóre szacunki wskazują, iż odpowiada choćby za jedną trzecią globalnych przychodów tych firm. Konsumenci z Europy są zamożni i chętnie wydają pieniądze, a dane, które generują, są bardzo cenne.
Platformy nie mogą sobie pozwolić na całkowite zignorowanie Europy. To daje Unii silną kartę przetargową. Jednak ponieważ big techy nie chcą być stawiane przed obowiązkami, które niosą ze sobą realne koszty i ryzyko kar, a sytuacja polityczna w USA im sprzyja, robią wszystko, by ograniczyć zakres regulacji albo całkowicie je zablokować.
Podsumowując – czy Europę w ogóle stać na to, by stworzyć jakiś rodzaj partnerstwa publiczno-społecznego lub publiczno-prywatnego, które stanowiłoby realną odpowiedź na dominację platform społecznościowych? Mówimy przecież o firmach, które w coraz mniejszym stopniu są zainteresowane cywilizowaniem debaty publicznej. Tymczasem widzimy coraz więcej przykładów tego, iż – mówiąc wprost – to internetowe „szambo” zaczyna wylewać się do naszej codziennej, analogowej rzeczywistości.
Konsekwencje są poważne – od politycznych, przez psychologiczne, po zdrowotne. Czy skala tego zjawiska nie skłania do myślenia o systemowej odpowiedzi? Czy pojawiają się jakiekolwiek projekty w tym kierunku?
– Tak i tego typu pomysłów jest coraz więcej. Po pierwsze od początku tego roku, czyli de facto od początku prezydentury Donalda Trumpa, dużo częściej mówi się o tzw. suwerenności cyfrowej. Rozumiana jest ona jako zdolność państw i samych użytkowników do egzekwowania swoich praw oraz kształtowania domeny cyfrowej zgodnie ze swoimi potrzebami społecznymi i rozwojowymi. W świecie, w którym coraz więcej aspektów życia zarówno publicznego, jak i prywatnego, skupia się na produktach cyfrowych, lepiej rozumiemy, jak istotne jest, byśmy sami byli w stanie usługi te zapewnić.
Nie chodzi choćby o sytuację, w której USA tupią nogą i mówią: „odbieramy wam usługi chmurowe”. Wystarczy pomyśleć o konsekwencjach zmian klimatu dla energetyki, jakim są np. blackouty – wyobraźmy sobie, iż w kraju, od którego jesteśmy cyfrowo zależni, dochodzi do katastrofy naturalnej. Potencjalnie możemy stracić wtedy dostęp do kluczowych danych i usług. Podobny problem wynika z monopolizacji rynku.
W momencie, gdy np. duża część gospodarki korzysta z usług jednej firmy informatycznej i tam trzyma swoje dane – bo nie ma alternatywy – skutki potencjalnego upadku tejże firmy, czy bardzo zaawansowanego ataku na nią, stają się znaczące. Wystarczy przypomnieć sobie sprawę z 2024 roku, kiedy tzw. sprawa CrowdStrike-Microsoft doprowadziła do krótkiego kryzysu w światowym lotnictwie – uziemionych zostało mnóstwo samolotów, które korzystały z tego właśnie oprogramowania.
Po drugie widać pewne oznaki zmęczenia tym, jak w tej chwili wyglądają platformy społecznościowe – na których spędzamy przecież ogromnie dużo czasu. Po przejęciu Twittera (obecnie X) przez Elona Muska i zmianie algorytmu platformy, straciła ona wielu użytkowników i pojawiły się dla niej alternatywy. Wystarczy tu wspomnieć Bluesky, które przejmuje powoli środowisko analityczne, wcześniej najchętniej korzystające z Twittera.
Tego typu inicjatywy widać też w świecie AI. Choć najpopularniejsze pozostają w dalszym ciągu modele amerykańskie, jak np. Chat GPT, coraz prędzej rozwijają się europejskie inicjatywy, jak np. francuski Mistral AI, ale i polskie modele typu Bielik czy PLLuM.
Aleksandra Wójtowicz – analityczka ds. nowych technologii i cyfryzacji w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych. Jej zainteresowania badawcze obejmują cyfrowe regulacje, cyberbezpieczeństwo i dezinformację. Stypendystka Europejskiego Forum Alpbach, Transatlantic Security Initiative IRI i Humanity in Action. Wcześniej związana m.in. z NASK, WiseEuropa, Polityką Insight czy ECFR. Absolwentka Uniwersytetu Warszawskiego, studiowała też na George Mason University w Waszyngtonie i na Uniwersytecie Karola w Pradze.
Przeczytaj również: Grok, czyli radykalizacja na sterydach