Niewierni – niezdatni – nieprzydatni. Dlaczego księża odchodzą?

23 godzin temu
Zdjęcie: Księża


Zdarzało mi się słyszeć od byłych duchownych, iż wcale nie chcieli odchodzić. Bardzo pragnęli, aby ktoś ich zatrzymał, wyciągnął do nich pomocną dłoń. Nigdy jednak to się nie stało.

Przez wiele lata byłem przekonany, iż odejścia ze stanu duchownego są wynikiem braku osobistej wierności osoby duchownej. Wierzyłem w to, ponieważ taki kościelny przekaz słyszałem wielokrotnie: od biskupich diagnoz aż po różne mądrościowe dygresje wielu wykładowców na studiach teologicznych, zwłaszcza przy okazji jakichś lokalnych lub medialnych odejść z kapłaństwa. Przestałem w to wierzyć, gdy usiadłem do konfesjonału i gdy zacząłem duchowo towarzyszyć eks-księżom i ich żonom (tym sakramentalnym oraz tym cywilnym).

Bardzo gwałtownie dotarło do mnie, iż kapłańskie odejścia są o wiele bardziej skomplikowane i złożone niż zero-jedynkowa opowieść o niewiernych i słabych duchownych, którym nie chciało się walczyć o swoje powołanie. Patrząc z bliska – niejako od podszewki sumienia – na życie mężczyzn, których poznałem lub jakoś im towarzyszyłem, mogę powiedzieć, iż historie kapłańskich odejść można podzielić na trzy kręgi.

WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu

Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.

Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram

Mam jednak świadomość, iż poniższe kategorie nie wyczerpują całego tematu oraz wszystkich niuansów oraz subtelności, które objawiają się w życiu konkretnych ludzi. Nie śmiem również osądzać, która z tych kategorii jest najczęstszym powodem odejścia, zwłaszcza iż od lat nie mamy dostępu do szczegółowych statystyk Kościoła w tym zakresie.

Kategorie, które próbuję tu uchwycić, bardzo często się przeplatają i wzajemnie przenikają oraz oddziałują na siebie. Jedna potrafi być dominująca, inne zaś wzmacniać tę, która jest wiodąca. Bardzo często cały ten proces przybiera efekt zamkniętego koła.

Niewierni

Wśród tych, którzy odchodzą, rzeczywiście są tacy, którzy własne powołanie zaniedbali, w jakiś sposób zniszczyli. Tak jak można roztrzaskać relację małżeńską przez brak wierności (od małych rzeczy po te wielkie), tak również można roztrzaskać swoją relację z Bogiem i jego wcieloną formę, jaką jest realizowanie powołania osoby duchownej.

Niewątpliwie, składowymi mogą się okazać: brak wierności modlitwie i codziennym obowiązkom, zaniedbana własna formacja, zarówno intelektualna, jak i ludzka, nieuporządkowane wnętrze, czy też niewierność samemu życiu (sen, odżywianie, dobre relacje, odpoczynek, pasje, zachowanie we wszystkim harmonii i umiaru itp).

Nowość Nowość Promocja!
  • Wiesław Dawidowski OSA
  • Damian Jankowski

Leon XIV. Papież na niespokojne czasy
Książka z autografem

28,00 35,00
Do koszyka
Książka – 28,00 35,00

Niewierność nie spada na nas jak grom z jasnego nieba. Przychodzi w niepozornych i bardzo małych rzeczach. Z czasem stopniowo rośnie, przybierając efekt śnieżnej kuli. Ta niewierność będzie miała oczywiście wiele różnych odsłon i czynników na nią wpływających, ale zawsze istnieje w niej również element ludzkiej wolności.

Niezdatni

Wśród obecnych duchownych są również tacy, którzy zwyczajnie są niezdatni do takiej formy życia. Z czasem to odkrywają i po prostu odchodzą. Tak naprawdę nigdy nie powinni wstępować w stan duchowny.

Wina jednak nie do końca leży po ich stronie, ale po stronie wspólnoty Kościoła. Ona bowiem nie rozpoznała niezdatności kandydata do takiego życia. Wina będzie zaś większa, gdy na etapie formacji były przesłanki, które wskazywały na tę niezdatność kandydata. Rzecz jasna, w procesie rozeznawania kandydat ma prawo do swojej niedojrzałości, natomiast wspólnota rozeznająca jest zobowiązana do posiadania kompetencji, wiedzy i mądrości do tego, aby pomóc kandydatowi rozpoznać swój stan i życiowe miejsce.

Bardzo często słyszę tę kościelną „mowę-trawę”, iż o ile Kościół – w osobie biskupa – nakłada ręce na jakiegoś kandydata podczas święceń, to wówczas uroczyście potwierdza, iż człowiek ten posiada dar powołania. Nie zgadzam się z tym.

Za takim twierdzeniem ukryta jest chęć obarczenia ciężarem winy danego duchownego. o ile po święceniach odchodzisz, to niewątpliwie jest to twoja wina. „My” jesteśmy niewinni, rozeznaliśmy dobrze, posiadasz powołanie, o ile zaś odchodzisz, to widocznie łaskę swojego powołania zmarnowałeś.

Dlaczego kwestionuję to stwierdzenie? Po pierwsze, w dziele formacji działają tylko ludzie – omylni oraz grzeszni. I to już jest wystarczający powód, aby przyjąć, iż może dojść do pomyłki w rozeznaniu.

Po drugie, trzeba sobie uczciwie zadać pytanie: czy naprawdę powołanie do stanu duchownego posiadają ci, którzy są lub byli agresorami seksualnymi? prawdopodobnie nie stali się tacy po święceniach, ale przejawiali różne problemy i trudności już na etapie formacji.

Po trzecie: co z tymi wszystkimi, którzy mogli posiadać łaskę powołania, ale nie nałożono na nich dłoni tylko z tego faktu, iż zdecydowali się odejść z seminarium, np. po doświadczeniu wykorzystania seksualnego przez abp. Juliusza Paetza albo zgorszeni różnymi innymi sytuacjami życia seminaryjnego?

Narracja kościelna w takich sytuacjach bardzo często brzmi niestety: my jesteśmy czyści. Nałożyliśmy na was dłonie, więc dobrze rozeznaliśmy wasze powołanie, teraz reszta zależy od was.

Może spadająca liczba powołań kapłańskich, której w tej chwili doświadczamy, jest jakimś głosem ze strony Boga? Może to moment, w którym wyprowadza On nas na pustynię w celu podjęcia refleksji?

Mateusz Filipowski OCD

Udostępnij tekst
Facebook
Twitter

Widząc tak wiele błędów popełnianych na etapie formacji, nie sposób zadać pytania o kwestię ważności przyjęcia sakramentu prezbiteriatu. To, iż procesy kanoniczne w takich sprawach nie ruszają, wynika z faktu, iż odchodzący duchowni mogą otrzymać zwolnienie z celibatu i rozpocząć „nowe życie” raz jeszcze. Myślę jednak, iż przyjdzie taki moment w świadomości, iż „eks-księża” będą nie tylko chcieli prosić o zwolnienie z celibatu, ale również będą chcieli zbadać, czy sakrament w ogóle w ich przypadku zaistniał.

Kościół wypracował w swoim prawie narzędzia do określenia, czy dane małżeństwo zostało w ogóle zawarte. Mam świadomość, iż ewentualne stwierdzenie nieważności przyjętych święceń to przez cały czas temat przekraczający kanoniczną wyobraźnię. Dla kościelnej rzeczywistości mogłoby to się okazać istnym trzęsieniem ziemi.

Trzeba mieć świadomość, iż mężczyźni wstępujący do seminarium dokonują aktu zaufania, również w tym znaczeniu, iż ktoś mądrzejszy od nich pomoże im rozeznać, czy rzeczywiście posiadają powołanie, przymioty oraz predyspozycje i są zdatni do życia w stanie duchownym ze wszystkimi jego konsekwencjami. o ile w danej wspólnocie obniża się wymagania, aby zaspokoić braki personalne, zwyczajnie się kandydatów oszukuje. o ile zaś formacja opiera się jedynie na przystosowaniu stadnym – które ma wyprodukować księdza na miarę kościelnych przełożonych, a nie na miarę Ewangelii – również się ich oszukuje i zwodzi.

Warto też podkreślić, iż prawo kanoniczne wymaga, aby kandydat do święceń prezbiteratu ukończył przynajmniej 25. rok życia. Wobec przemian społecznych i coraz późniejszego dojrzewania człowieka do podejmowania decyzji nieodwoływalnych pojawia się zasadne pytanie o podniesieniu tego wieku. Widać, iż coraz więcej małżeństw jest zawieranych w późniejszym wieku.

„Presbiteros” – oznacza „starszego”. Czy współczesny 25-latek jest dziś rzeczywiście zdolny i zdatny do podjęcia posługi prezbiteratu? Będą oczywiście tacy, którzy wykazują się tą dojrzałością. Odpowiedź jednak pozostawiam otwartą.

Nieprzydatni

Trzecią kategorią są ci, których powołanie zostało zniszczone przez wspólnotę Kościoła, to znaczy przez sposób funkcjonowania systemu, w którym przychodzi osobom duchownym żyć.

Niewątpliwie da się zauważyć w tym systemie przemocowy sposób sprawowania władzy w Kościele. Łamanie sumień, podejmowanie irracjonalnych decyzji wobec duchownych, wymagania efektywności (finansowej, pastoralnej, strukturalnej) stawiane są ponad personalizm i relacyjność. O tej przemocy ostatnio coraz częściej się na szczęście mówi, jednak przez cały czas nie widać ani systemowych rozwiązań, ani choćby chęci zastanowienia się nad nimi.

Podam jeden przykład. Kościół w Polsce uwielbia statystyki. Podawane są liczby praktykujących i przyjmujących komunię, liczby chrztów i małżeństw czy rokroczne infografiki, ilu wyświęcono prezbiterów albo ilu kandydatów rozpoczęło formację w seminariach. Jednak ani razu jeszcze nie widziałem statystyk dotyczących księży, którzy odeszli ze stanu duchownego: ilu się na to zdecydowało, w jakim wieku i w którym roku kapłaństwa, ilu popełniło samobójstwo, ilu jest niezdolnych do posługi, ze względu na choroby (fizyczne czy psychiczne), jakie były faktyczne przyczyny odejść.

  • Ks. Grzegorz Strzelczyk

Po co Kościół
Książka z autografem

29,00 Do koszyka

Konfrontacja z takimi danymi mogłaby uświadomić kościelnym decydentom, gdzie popełniane są błędy i z jakimi wyzwaniami należy się zmierzyć. Oni chyba jednak boją się spojrzeć na te niewygodne dane, bo co, gdyby się okazało, iż głównym powodem odejścia ze stanu duchownego nie są romanse z kobietami, ale problemy z własnym biskupem? O wiele łatwiej trwać w narracji, iż duchowni odchodzą z powodu własnej niewierności i pogubienia.

Pewną formą niszczenia powołania przez wspólnotę Kościoła jest również brak pomocy w trudnościach czy w kryzysach, które przeżywają duchowni. Zaczyna się to już od tego, iż mało kto mówi klerykom na etapie formacji, iż w kapłańskim życiu będą doświadczać kryzysów, które w jakiejś mierze są analogiczne do rozwojowych kryzysów człowieka.

Wiedza na temat zarządzania kryzysem jest praktycznie nieobecna w seminarium. Najczęstszym środkiem zaradczym na kryzys są… rekolekcje! Tyle iż duchowe doświadczenie podpowiada, iż rekolekcje są przede wszystkim dla „zdrowych” ludzi, a nie osób w kryzysie. Co najwyżej dla tych, którzy znajdują się w duchowym kryzysie, ale nie w ludzkim, społecznym czy psychicznym. W takim stanie rekolekcje mogą wręcz uśpić czujność.

Analogicznie osobie chorej na nowotwór można by zaproponować trzeci tydzień rekolekcji ignacjańskich. Być może przyjmie cierpienie związane z chorobą w duchu wiary i zawierzenia, ale bez specjalistycznej pomocy pozostanie jej jedynie czekać na śmierć.

Przed oczami mam historie byłych już księży, którzy w dramatyczny sposób szukali pomocy, ale nigdy jej nie otrzymali od wspólnoty, której powierzyli swoje życie i powołanie. Zdarzało mi się również słyszeć od byłych duchownych, iż tak naprawdę to nie chcieli odchodzić. Bardzo pragnęli, aby ktoś ich zatrzymał, nie pozwolił im odejść, wyciągnął do nich pomocną dłoń. Nigdy jednak to się nie stało.

Emblematycznym przykładem traktowania duchownych jest moment, w którym decydują się odejść. Typową postawą wobec duchownego opuszczającego dom, który zwie się Kościół, jest ghosting – nagłe i niespodziewane zerwanie kontaktu z nim, bez żadnego wyjaśnienia, czy pożegnania.

W zasadzie nie istnieją: rozmowa, troska, sposoby szukania dotarcia do człowieka, staranie o uratowanie człowieka (najpierw jego, potem jego powołania!). Nie mówię już o tak prostych i zasadniczych gestach, jak zwykłe podziękowanie za dotychczasową służbę, być może jakaś forma pomocy na rozpoczęcie nowego etapu w życiu, czy pamięć o człowieku w dalszych latach jego życia.

Słyszałem kiedyś o pięknej postawie pewnego biskupa (nie z Polski), który każdego dnia modlił się za swoich prezbiterów, którzy opuścili stan duchowny, dzwonił do nich co jakiś czas z zapytaniem, jak żyją, czy czegoś nie potrzebują. Wysyłał im świąteczne kartki, organizował rekolekcje dla nich i ich rodzin. Czasem ta troska owocowała powrotami, pięknymi, dobrymi, przemieniającymi. Jednak nie o powroty tu chodziło, ale o ludzką przyzwoitość i świadomość bycia ojcem wobec swoich synów, do samego końca. Oczywiście, są również w te historie wpisane odejścia, w których prezbiter nie chce mieć żadnego kontaktu z dawnym środowiskiem. I jest to zrozumiałe.

Uszyć nowe bukłaki

W ostatnich latach widać w Polsce wyraźny spadek liczby powołań. Wobec tego powstają najróżniejsze analizy, badane są przyczyny tej sytuacji, realizowane są dyskusje nad tym, w jaki sposób nowe powołania pobudzić. I dobrze, iż to czynimy! Tyle iż być może trzeba również szczerze przyznać, iż ten brak, którego w tej chwili doświadczamy, jest jakimś głosem ze strony Boga?

Może to swoisty moment, w którym wyprowadza On nas na pustynię w celu podjęcia refleksji i uczciwego zastanowienia się nad tym, jak traktujemy tych, którzy zgłaszają chęć zostania duchownym, jak i tych, którzy każdego dnia, wiernie i w pocie czoła pracują i posługują na roli Pańskiej?

Jestem przekonany, iż powołania są i będą, jednak nowe wino należy wlewać do nowych bukłaków. Zarówno dlatego, żeby wino nowych powołań nie zmarnowało się w starych strukturach Kościoła, jak i dlatego, żeby stare bukłaki nie doznały zniszczenia.

Bóg pragnie ocalić wszystkich. Podkreślał to wielokrotnie papież Franciszek. Jednak dla nowego wina trzeba zaprojektować i uszyć nowe bukłaki. A zacząć należałoby od zrozumienia, dlaczego szwy obecnych powołań puszczają i pękają, jak i w jaki sposób przygotować reformę systemu, który, jak się wydaje, coraz mniej służy człowiekowi – zarówno temu powołanemu, jak i tym, do których powołany jest posłany.

Przeczytaj także: Uwierzyliśmy w ułudę życia niemożliwego?

Idź do oryginalnego materiału